wtorek, 30 października 2012

37 prezent urodzinowy

Pierwszy w życiu pół maraton zaliczony 14 października z wynikiem do pobicia. Było bardzo dobrze i nie za ciężko. Przygotowania zajęły mi jakieś 8 tygodni. Po pierwszych kilku biegach w sierpniu pomyślałam, ze dobrze byłoby ustalić jakiś cel. Półmaraton za niecałe 3 miesiące wydawał się w zasięgu możliwości.
Zaczynałam bez planu i aspiracji. Na podstawie początkowych treningów zakładałam 2.15 jako pewniak a 2.06 było w sferze marzeń. Jak się okazało po kilku tygodniach jedynym słusznym celem powinno być zejście poniżej 2h.  Jednak na taki wynik się nie nastawiałam. Nie żałuje, bo alternatywa mogło być spalenie się i nie dobiegnięcie.
A tak, pobiegłam jedynie trochę szybciej niż planowałam. Chociaż, gdybym śledziła uważniej swój czas, z pewnością te 16 sekund bym zgubiła, choćby na ostatniej prostej.
Nie mając zupełnie pojęcia o taktyce, zdałam się na rade siedzącego obok mnie w pracy(!) trenera lekkiej atletyki. Zgodnie z jego zaleceniem ostatni dluższy bieg, a właściwie jeden z najdłuższych do tej pory, zrobiłam na 2 tygodnie przed startem, a nie tydzień jak planowałam. Udzielił mi tez kilku porad technicznych. Zwłaszcza cenna była ta o nieunoszeniu ramion. Musiałam się pilnować, ale rzeczywiście utrzymywanie barków niżej i rozluźnienie górnej części ciała, za każdym razem gdy sobie o tym przypominałam, dodawało mi przyspieszenia, bez dodatkowego wysiłku.
Pomogło tez trenowanie na dość pagórkowatej trasie na codzień. O, jak ja przeklinałam tę swoją górkę wokół domu! Trasa startowa była dużo bardziej płaska i przyjemna i dlatego mogłam spokojnie zejść poniżej 6min/km. Nie jak u siebie na dzielni, gdzie ciężko czasem wykręcić poniżej siedmiu. Sprzyjała tez pogoda. Było zimno i padało;) Do końca nie byłam pewna ja się odziać. Trochę szczękałam zębami przed startem, ale dobrze, że nie zdecydowałam się na dodatkową warstwę. Piłam też za każdym razem kiedy dawali. Dość karkołomne jest picie z plastikowego kubka w czasie biegania.
Pierwsze 5km poszło bardzo szybko. potem pilnowałam się żeby nie przyspieszać. Po 15 km chciałam wypuścić się na maksa, ale zaraz przyszło otrzeźwienie, że przecież mogę spotkać się z tzw. ścianą za km lub dwa i nie dobiegnę. Zwolniłam wiec (niepotrzebnie, ale to wiadomo dopiero po fakcie, wiec jednak prawidłowo). Ostatnie 2 km były troszkę koszmarne, ale przeciez inaczej bym nie chciała.
Zakwasów zbyt wielkich nie było ani na drugi dzień, ani później. W przeciwieństwie do czołówki maratończyków, z których każdy z trudem i na sztywnych nogach podchodził po odbiór nagrody. Niektórzy musieli te kilka metrów pokonywać dwukrotnie;). Miałam trochę napięte łydki, ale nie przypominały one kamieni jak po tej dluższej próbie 2 tygodnie wcześniej.
Wiec BRAWO Basia!!!
Tutaj odtworzenie mojego biegu na endo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz